Wstępne wyniki wyborów do Kongresu Stanów Zjednoczonych są pewnym zaskoczeniem. Przewaga Republikanów nie jest tak miażdżąca. Ale wszystko wskazuje na klęskę kandydatów związanych z Donaldem Trumpem.
Frakcja byłego prezydenta w Partii Republikańskiej jest istotna. Zarzucano jej prorosyjskość i popullizm (podobne jak lewicowej frakcji Berni Sandersa w Partii Demokratycznej). Niektórzy przed wyborami obawiali się, że zmienią one stosunek amerykańskich sił politycznych wobec wsparcia dla Ukrainy. Wynik wyborów chyba zaprzecza tym obawom. Po pierwsze wybory wskazują na wygraną Republikanów, ale nie tak wyraźną, jak mówiły sondaże. Po drugie całkowitą klęskę ponieśli ludzie Trumpa. Wielu z nich nie zasiądzie w Kongresie. Wygląda na to, że po pierwsze nie nastąpi paraliż decydujący w USA. Po drugie – Republikanie są wzmocnieni. A izolacjoniści będą mieć na ich politykę coraz mniejszy. Wybory pokazują też na duży spadek poparcia dla ruchów izolacjonistycznych. I samoświadomość wyborców, którzy popierając konkretną partię, odrzucili jeden z jej istotnych nurtów. Wzmacniają też pozycją Rona de Santisa – republikańskiego gubernatora Florydy. Najpewniej to on, nie Trump, będzie kandydatem na prezydenta Stanów Zjednoczonych.